Forum Forum o wampirach i dla wampirów Strona Główna
Autor Wiadomość
<    Książki, poezja   ~   Latarnik
Gość
PostWysłany: Sob 11:11, 15 Cze 2013 







Prolog

Siedziałem w ciemnym pokoju i patrzyłem w księżyc. Obserwowałem go z pewną dozą strachu i pasji. Nie potrafiłem od niego oderwać spojrzenia. Pozwalał mi zapomnieć o tym, co zaraz miało się wydarzyć. Jeden punkt. Jeden, jasny, cholernie okrągły punkt. Nie potrafiło do mnie dotrzeć, że po raz ostatni go widzę. Dziwne, mrożące krew w żyłach uczucie przebiegło po mym ciele i umyśle. Biała lampka świecąca na niebie przez moje sześćset lat życia, miała dzisiaj zgasnąć. Miała zgasnąć dla mnie. Czułem, że nadchodzi - latarnik. Zaraz tu będzie i zgasi moją lampkę. Zgasi po raz ostatni. Zgasi moje życie.
Nie pomyliłem się, przyszedł. Długi, czarny płaszcz, czerwone niczym ogień oczy i ten śmiech. Drwiący, wypełniony żądzom mordu. Podniosłem się i wyciągnąłem w jego stronę dłoń. Jeśli mam umrzeć to z honorem, bez strachu czy ucieczki. Jednak strach był. Pożerał mnie od środka. Po raz pierwszy od kilkuset lat, poczułem, że żyję, ale tak naprawdę. Czy wampir może żyć? Nie. Czy może mu się wydawać, że żyje? Tak. Nagle po trzystu latach zapomnienia o niej, ponownie ujrzałem jej twarz. Blade, atłasowe policzki, na które został lekko naniesiony róż. Złote włosy i jasne, wypełnione wolą życia oczy, skierowane w moje oblicze. Elizabeth. Trach. Ta sama kobieta, ale o lodowatym spojrzeniu. Czerwone usta i rubinowa krew spływająca po podbródku. Furia i irytacja w jej oczach. Nienawiść i rządza władzy. Widzę już tylko jej plecy, ona odchodzi. Po chwili jednak, odwraca się i szepcze: - Nienawidzę Cię. To był tylko szept, jednak ja słyszałem go dziesięć razy głośniej. Czułem jak niewidzialne sztylety wbijają się w moje i tak już martwe serce. Czułem, że ponownie umieram i na nowo się naradzam. Wydawało mi się, że jest to błędne koło, niemające początku, ani końca. Teraz wiem, że koniec jest – zawsze był. Właśnie się zbliża. Podążam za mym latarnikiem. Zaraz dojdziemy na miejsce. Jesteśmy.
Olbrzymia sala wypełniona obrazami konających. Ludzi, wampirów, wilkołaków, elfów, skrzatów, nimf, szpiegów, krasnoludów i wielu, wielu innych ras. Na samym środku, w okręgu siedzieli oni; przedstawiciele. Spojrzałem na nich i miałem ochotę wybuchnąć śmiechem, do momentu aż Jej nie zobaczyłem. Więc dzisiaj to Ona ma wydać na mnie wyrok. Moja miłość i śmierć. Mój osobisty, indywidualny, zdesakralizowany kat.




Rozdział I

Londyn
1823 rok

Stoję przy dużym oknie i obserwuję spadające krople z nieba. Ciemne chmury zasłaniały księżyc, a gdzieniegdzie białe błyskawice przecinały sklepienie. Jestem znudzony. Monotonia mojego wiecznego życia sięgnęła granic. Zerknąłem na olbrzymi zegar stojący w rogu komnaty, wskazujący północ. Skrzywiłem się. Nieopuszczający mnie głód drażnił me gardło i podniebienie. Był jak natarczywa mucha, której śmiertelnik nie może się pozbyć w ciepły, letni dzień. Ja jednak nie byłem śmiertelnikiem, a mimo to nie mogłem nic poradzić na me wieczne pragnienie. Poprawiłem mankiety koszuli i ruszyłem w stronę wyjścia. Przemieszczałem się po woli i z gracją, starając się nie zwracać uwagi na kpiące wyrazy twarzy moich przodków namalowanych na obrazach. Po cóż mam się spieszyć? Robiłem to przez pierwsze sto lat życia, kiedy to jeszcze moje nadprzyrodzone zdolności, sprawiały mi jakąkolwiek satysfakcje. A teraz? Jakież można mieć cele w wieku czterystu pięćdziesięciu lat? Chcę się po prostu dostosować. Przejechałem językiem po mych ostrych zębach i skrzywiłem się. Najwyższy czas rozpocząć polowanie.
Wychodząc przez bramę posiadłości nawet nie zerknąłem na stajennego, który zmierzał w moją stronę, aby zapytać czy zaprzęgnąć konie. Bo i po co? Oczywiście nie umknęło mojej uwadze, że był spięty. Jak zawsze. Potrzebowałem czegoś nowego. Czegoś, co wprowadziłoby w moje życie, chociaż trochę zmian. Przyspieszyłem. Do miasta dotarłem w niecałe dziesięć minut, przemierzając w tym czasie trzy mile. Nie spieszyłem się. Kiedy dotarłem na miejsce, przystanąłem przy olbrzymiej budowli znacznie wyróżniającej się spośród niewielkich gmachów. Opera. Na drzwiach został przyklejony duży plakat z napisem „Semiramida Gioacchino Rossini”.
Więc jednak ten głupiec postanowił pochwalić się sztuką. Sztuką Armenda. Moją sztuką. Prychnąłem lekceważąco, jednak zamiast odejść to skierowałem się w stronę kasy biletowej.
Za okienkiem siedział wysoki mężczyzna, o umęczonym wyrazie twarzy. – Może by mu tak ulżyć w cierpieniach? Jak szybko ta myśl przebiegła mi przez umysł, tak szybko znikła. Nie, to jest mężczyzna. Oni nie są wystarczająco smaczni, aby mogli zostać zaszczyceni śmiercią. Oczywiście śmiercią zadaną przeze mnie.
- Witam. – Zdjąłem kapelusz z głowy. – Proszę bilet na operę Gioacchina Rossini, Semiramidę.
Mężczyzna zza okienka nawet na mnie nie spojrzał.
- Przykro mi, ale wszystkie bilety zostały już wykupione.
Skupiłem na nim wzrok. Człowiek wzdrygnął się i zerknął na mnie.
- Poproszę bilet. – Powtórzyłem, lecz tym razem władczo i z pewną dozą groźby.
Oczy mężczyzny wypełniły się mgłą.
- Oczywiście. Panicz życzy sobie na balkonie, czy w pobliżu sceny.
Uśmiechnąłem się. Teraz mogę z nim rozmawiać.
- Na balkonie.
Już po chwili siedziałem w jednej z najlepszych loży. Nim zdążyłem się wygodnie usadowić na fotelu, zza purpurowej kurtyny prowadzącej do mojego miejsca, wychyliła się dziewczyna.
Była młoda. Mogła mieć zaledwie siedemnaście lat, jednak jej strój jasno mówił, że nie należała do najzamożniejszych.
- Czy życzy sobie pan lornetkę?
Wstałem i zmierzyłem ją wzrokiem. Widziałam cienkie żyłki wypełnione krwią na szyi. Jej piersi unosiły się nierównomiernie, a na twarzy wykwitł cudowny rumieniec, kiedy ujrzała w całości mą twarz.
- Nie dziękuję … Chociaż – zerknąłem wymownie na jej dekolt. – Jak ma panienka na imię?
Dziewczyna jakby skurczyła się w sobie. Prawą dłoń położyła na lewym ramieniu, starając się osłonić przed moim spojrzeniem. Jakby jej coś to dało. Dawno, już nie miałem tak dobrego humoru.
- Adelin.
Między nami zapanowała cisza. Czyżby na coś czekała?
- Coś jeszcze?- Spytałem, przyglądając jej się coraz to natrętniej.
- Nie. Życzę miłego wieczoru. – Spłoszona wybiegła z loży, a ja zadowolony z siebie, ponownie usiadłem. Nim przedstawienie się zaczęło, przed moimi oczami pojawiła się słodka twarzyczka Adelin. Jej duże niebieskie oczy, jasne loki opadające kaskadami na plecy i ramiona.

Na scenę wyszedł Rossini kłaniając się w stronę publiczności i zbierając gromkie oklaski. Dzisiaj miała mieć miejsce premiera jego, a raczej mojej sztuki „Semiramida”. Prychnąłem. Tak napisałem mu tą sztukę. Dla mnie była beznadziejna. Nieposiadająca nic zachwycającego, lecz dla uszu i wzroku ludzi była czymś niesamowitym. Ciarki podniecenia przeszły mi po plecach, kiedy przypomniałem sobie, że szacowny mistrz, w dalszym ciągu ma u mnie dług. Ze zniecierpliwieniem czekałem na zakończenie przedstawienia. W tym świecie czułem się niczym bóg. Ludzie zaciągali sobie u mnie długi w różnych formach, a ja nigdy nie miałem większego problemu ze ściąganiem ich. Natomiast ludzie mieli – o tak. Panicznie bali się mojego pojawienia i bardzo często popełniali samobójstwo, odbierając mi przyjemność zanurzenia swoich kłów w ich aksamitnie delikatnej szyi, bądź nadgarstku. Wtedy oczywiście nie odpuszczałem. Odbierałem sobie długi w postaci ich córek, czy żon.
Nareszcie! Skończyło się. Ledwo zdążyłem wyjść z loży, a potrąciłem coś. Nie zwróciłbym nawet na to uwagi, gdyby nie cichy pisk. Zerknąłem w dół, a pod moim stopami znalazła się Adelin.
- Auć? – Zmierzyłem ją wzrokiem, po raz trzeci już dzisiejszego wieczora i uniosłem ku górze prawą brew.
- Pan wybaczy. To nie tak, że ja podglądałam, ja po prostu …
Ta dziewczyna sama pchała się w moje ramiona. Jakże mógłbym zmarnować taką okazję?
- Cii … - Podałem jej dłoń, a ona niepewnie uchwyciwszy ją, wstała. Była taka niewinna, aż nie mogłem powstrzymać się, przed oblizaniem warg.
- Armend.
Patrzyła na mnie tymi dużymi oczyma, nie rozumiejąc.
- Mam na imię Armend. – Powtórzyłem, delikatnie całując jej dłoń.
Adelin zarumieniła się. Oh, jakże rozkosznym był ten rumieniec. Musiałem całą swoją siłą woli powstrzymać się, aby nie uchwycić jej w ramiona i nie wyssać gorącego trunku przemieszczającego się w jej żyłach.
- Adelin!? Ile razy miałam ci powtarzać, że masz się trzymać blisko mnie. – Przechyliłem głowę w lewo i ujrzałem starą matronę, wlepiającą gniewne spojrzenie w córkę.
- Pan wybaczy. Ja … ja już chyba pójdę.
Puściłem jej dłoń, a ona nieporadnie dygając, ruszyła w stronę przyzwoitki.
Hm. Ciekawe. Naprawdę, bardzo ciekawe. Byłem prawie pewien, że po sytuacji, jaka zdarzyła się między mną, a tą dziewczyną zaraz przed przedstawieniem, będzie się bała w ogóle do mnie zbliżyć. Tymczasem ta mała i nie powiem śliczna istota, czekała na mnie. Ciekawe.
Piętnaście sekund później, stałem już przed drzwiami prowadzącymi do garderoby aktorów.
Wszedłem bez pukania. Jeśli chciałem, aby ktoś mnie nie widział, to po prostu tak było. W tłumie ludzi dojrzałem Rossini’ego.
- Witaj.
Widziałem jak jego plecy zesztywniały. A więc mnie poznał.
- Armend…
- Czyżbyś się nie ucieszył widząc mnie?
Odwróciłem się do niego plecami i podszedłem do lustra. Jestem piękny, cudownie piękny. Lekko falowane, brązowe włosy sięgające przed ramiona. Czarne niczym smoła oczy, lekko zadarty nos i niewielkie, acz pełne usta. Jestem idealny. Z zamyśleń wyrwał mnie głos kompozytora.
- Nie to nie tak … Jestem zaszczycony twoją obecnością. Mam nadzieję, że sztuka ci się podobała. – Tu przyciszył głos. – W końcu jest twojego autorstwa.
- Sztuka sama w sobie jest w porządku, tylko jej wykonanie, a raczej jego zupełny brak, mnie boli. Jednak cóż. Jesteś tylko szczurem w siedlisku kotów, czyż nie?
Człowiek, dotknął mojego ramienia i starał się mnie pociągnąć w stronę jakiegoś z pokoi. Ani nie drgnąłem. Uśmiechnąłem się do niego z politowaniem i rzekłem.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że gdybym włożył tyle samo wysiłku, co ty, aby cię zaciągnąć do tego pomieszczenia, to właśnie nie miałbyś ręki? Powiedziałem to ze spokojem, ba znudzeniem, co chyba jeszcze bardziej go przeraziło.
- Ja … to nie o … chciałem tylko …
- Wiem, co chciałeś. – Wpadłem mu w słowo i strzepnąłem z ramienia jego zaciśniętą dłoń, jakby była okruszkiem. Śmiertelnik chwycił się za obolałą kończynę i jęknął.- Trzeba było poprosić. – I nie zwracając na niego uwagi, ruszyłem w kierunku miejsca, do którego próbował zaciągnąć mnie siłą.
Pomieszczenie nie było wielkie, acz muszę stwierdzić, że urządzone ze smakiem. Na około otaczała mnie ciemna boazeria. Na środku znajdował się średniej wielkości, mahoniowy stół, a wokół niego mała kanapa i trzy duże fotele w odcieniach bordowych.
Naprzeciwko nich stał duży kominek, w którym wesoło trzaskał ogień, a nad nim wisiał niewielki zegar.
Skrzywiłem się. Połowa mojego i tak już nudnego życia była przeznaczona na jak najczęstsze spoglądnie na zegary. Prześladowały, męczyły, były za szybkie i jednocześnie za wolne, były po prostu złe. Usiadłem w fotelu, odłożyłem mą czarną laskę na bok i sięgnąłem po cygaro leżące na stole. Z kubraka wyciągnąłem zapalniczkę i podpaliłem tytoń, po chwili wypuszczając z ust duży kłąb dymu.
- Czego ode mnie chcesz?
Odwróciłem się w jego stronę i ponownie wypuściłem dym.
- Przyszedłem po swoją należność. – Posłałem w jego stronę uśmiech politowania.
- Rozumiem. Jednak zaistniały pewne okoliczności, które …
Wstałem. Cygaro przeleciało przez pokój i uderzyło w ścianę. Dokładnie dwa centymetry obok ucha kompozytora.
W pokoju zapanowała cisza. Nawet ogień palący się w kominku, zdawał się nie wydawać żadnego dźwięku.
- Nie obchodzi mnie to! – Już stałem obok niego i trzymałem zaciśniętą rękę na jego koszuli. – Nie obchodzi. – Dodałem ciszej.
- Ja … ja … ja …
- Zamknij się. Nie popadaj w histerię. Czymże się denerwujesz? – Spytałem spokojnie, ponownie siadając.
Rossini trząsł się jak osika. Podparł się lewą ręką o fotel i starał się uspokoić – nieskutecznie.
- Równy rok temu, przyszedłeś do mnie z prośbą o napisanie sztuki. – Zacząłem opowieść. – Nie miałeś wtedy, jak ty to nazwałeś?- Zerknąłem na przerażonego mężczyznę. - A tak już sobie przypominam. Nie miałeś wtedy weny. – Przy ostatnim słowie zaśmiałem się kpiąco. – A wtedy ja obiecałem ci pomóc, pod warunkiem, że...?
Posłałem w jego stronę wyczekujące spojrzenie.
- Że … że … że… - Najwyraźniej nie umiał dokończyć.
- Że, co?!
Ten człowiek naprawdę zaczynał już mnie irytować. Czemu ci śmiertelnicy zawsze muszą stwarzać jakieś problemy.
- Że oddam ci życie mojej córki.
- A no właśnie. A jako, że nigdy jej nie widziałem na oczy, to pozwoliłem sobie pożyczyć twój portfel.
Mężczyzna w przerażeniu zaczął przeszukiwać kieszenie.
- Tego szukasz?
- Błagam, weź mnie. Ale ją zostaw. Nie jest niczemu winna. Błagam!
Jego łzy nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Co najwyżej budziły we mnie obrzydzenie.
W ręce trzymałem skórzaną własność kompozytora. Otworzyłem ją i syknąłem sfrustrowany, rzucając portfel na ziemię.
W oka mgnieniu wstałem i kierując się ku wyjściu, rzuciłem do Rossini’ego.
- Masz dzisiaj szczęście starcze. Ale nie myśl, że to koniec. Dług spłacisz mi inaczej.
Wyszedłem. Rossini, chyba nie do końca zrozumiał moje słowa, ponieważ wychodząc z pokoju widziałem tylko jego zapłakaną gębę i zaczerwienione oczy wlepiające się z lubością w zdjęcie Adelin.
- Szlag! Dlaczego właśnie ona?! – Zakląłem i wybiegłem na ulicę w poszukiwaniu posiłku.
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)

Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Strona 1 z 1
Forum Forum o wampirach i dla wampirów Strona Główna  ~  Książki, poezja

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu


 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach